niedziela, 26 stycznia 2020

Rozdział Dwudziesty - Tragedia

A więc mamy ostatni rozdział tomu pierwszego.
W kwietniu lub maju ruszy tom drugi dokładne informacje podam, gdy będę dokładnie wiedział.
Zapraszam do czytania.
            Wpatrywałem się jeszcze trochę w moich przyjaciół jak odchodzą do obozu, wolałem być pewny, że nie zostaną gdzieś w pobliżu i nie spróbują ruszyć mi z pomocą. Całe szczęście biegli przed siebie w stronę domu dzięki czemu mogłem zaczynać przygotowania.
            Umocniłem krzesłami i regałami wszystkie drzwi i okna prowadzące na stacje, nie chcę, żeby nie żywi zbyt szybko dostali się do środka. Butle z gazem wszystkie zostały odkręcone w środku stacji prosto nad wyłazem prowadzącym na dach, ledwo szło oddychać, cały czas miałem zasłonięte drogi oddechowe, by przypadkiem nie stracić przytomności, w zgliszczach stacji znalazłem stare radio na baterie, i parę kaset, najwidoczniej szef stacji był jakimś pasjonatem takich urządzeń.
            Ze względu na apokalipsę mało kogo interesowały baterie, więc nie miałem problemu ze zlokalizowaniem ich. Zrobię więcej zamieszania wśród przeciwników. Zabrałem ze sobą radio, kasety i baterie, wszedłem na dach gotowy by zaczynać powstrzymywanie hordy idącej na Drzewce, pod ręką cały czas trzymałem dwie zapalniczki, masę papieru do podpalenia, który miałem pod kurtką, żeby nie zmókł na śniegu.
            Po paru minutach oczekiwania zauważyłem dwa pojazdy ciągnące za sobą trupy. Sam przeciwko tylu wrogom nie dasz rady, uciekaj, mówiłem sam do siebie, kurwa wątpliwością nie było końca, powstrzymałem siebie jednak przed haniebną ucieczką, muszę obronić swoją rodzinę to jest największa motywacja, odpaliłem radio najgłośniej jak się dało, strasznie charczało, więc muzykę słychać było tyle o ile, jednak w dalszym ciągu zdawało egzamin, sztywni zwabieni muzyką i szumami zaczęli coraz bardziej odchodzić od samochodów i zmierzać w moim kierunku, patrzyłem na to z satysfakcją.
            Pojazdy momentalnie się zatrzymały, kierowcy zapewne nie wiedzieli co się dzieje, aczkolwiek wydaje mi się, że domyślali się po tym jak ich wcześniej zaatakowaliśmy, tym razem jednak klakson im nie pomagał, sztywni całkowicie zignorowali odgłos za którym tak długo podążali i zdecydowali się iść w kierunku nowego źródła dźwięku, mimo wszystko chwilę triumfu szybko przeminęły, napastnicy dostrzegli mnie na dachu i zaczęli strzelać w moim kierunku. Schowałem się licząc na to, że żaden pocisk nie trafi we mnie, nie mogłem zginąć bynajmniej nie teraz, gdy jestem tak blisko zatrzymania marszu umarłych.
            Sięgnąłem po swój pistolet zapominając, że oddałem go swoim przyjaciołom, kurwa jestem w potrzasku, jak się wychylę to szybko mnie odstrzelą, a wtedy nie dam rady wysadzić stacji, wtedy z pomocą przyszli sztywni, którzy byli w pobliżu samochodów, momentalnie ruszyli w kierunku wystrzeliwanych pocisków dzięki czemu napastnicy musieli schować się z powrotem w środku, wstrzymując ostrzeliwanie. To była moja szansa, stanąłem na nogi pokazując się zarówno sztywnym jak i dwóm osobom w pojazdach i zacząłem krzyczeć ile sił w płucach dorzucając kolejny dźwięk, mogący zwabić jak największą liczbę martwych.
            Wszystko szło zgodnie z planem, coraz więcej zarażonych zbliżało się w moją stronę, a Ci w autach nie mogli nic poradzić bo grupa innych zainfekowanych próbowała dobić się do nich.
            Ukręciliście na siebie bata, teraz nie jesteście w stanie w jakikolwiek sposób mnie powstrzymać – pomyślałem.
            Zombie byli coraz bliżej stacji, pierwsze osobniki zaczęły dobijać się do umocnień, jeszcze chwilka i będę mógł realizować swój plan. Podszedłem do wyłazu dachowego przez który się dostałem na górę, przygotowany do zakończenia swojej historii, myśląc po raz ostatni o swojej rodzinie.
            Moja córko obyś przeżyła, może zapamiętasz mnie w jak najlepszy sposób mimo że nie uważam się za dobrego rodzica, żono zatroszcz się o naszą córkę i resztę grupy, po tym co pokazałaś w Rynarzewie wiem, że jesteś silną kobietą i chyba Ciebie nie doceniałem. Przyjaciele dbajcie o siebie nawzajem, odnajdźcie nowe schronienie i odbudujcie cywilizacje. Mamo, Tato mam nadzieję, że udało się wam przeżyć i jesteście w bezpiecznym miejscu, obyście za szybko nie dołączyli do mnie. Siostro, między nami zawsze się różnie układało, jednak wierzę, że bezpiecznie uciekliście z miasta i gdzieś tam żyjecie. Żegnajcie wszyscy będzie mi Was brakować.
            W momencie mówienia tych ostatnich słów usłyszałem jak martwi dostają się do środka, a ja pogodzony ze swoim losem zamknąłem oczy, rzucając podpalone papiery i zapalniczki w środek budynku, prosto na butle gazowe.
Nastąpił wybuch.
           Nie wiem ile czasu minęło od wybuchu, wszystko mnie bolało, byłem potłuczony i zmarznięty.
           W momencie wybuchu dach pode mną pękł sprawiając, że spadłem prosto w dół stacji, szczątki dachu spadły przysypując i raniąc mnie, z jednej strony było to o tyle dobre, że szywtni nie mieli do mnie dostępu, dzięki czemu przeżyłem, z drugiej jednak byłem uwięziony. Ubranie, które posiadałem na sobie było mocno uszkodzone przez co bardziej odczuwałem mroźną temperaturę jaka panowała na zewnątrz. Musiałem postarać się wydostać spod tych gruzów, nie mam pojęcia ile byłem nie przytomny i ile czasu minęło od wybuchu.
           Po około dziesięciu minutach udało mi się wydostać na zewnątrz, wszystko w około było zniszczone, pełno dymu rozchodziło się wszędzie, całe szczęście stacja była praktycznie zniszczona dzięki temu tylko nie udusiłem się. W okolicy nie było widać żadnego ruszającego się martwiaka, nie było także śladu hordy i tych którzy ją prowadzili. Wszędzie widziałem pełno spalonych i poturbowanych ciał.
            Dopiero po chwili dostrzegłem w oddali jeden z pojazdów, którymi poruszali się nasi wrogowie, nie widząc zagrożenia wokół mnie podbiegłem do niego jak najszybciej. Był praktycznie nietknięty, zero śladów walki, dlaczego zostawili jeden samochód. Zajrzałem do środka, niestety kluczyków także nie było, czyżby zostawili go tutaj celowo, może próbowali zwrócić jakoś swoją uwagę i jeden z nich opuścił auto. Mam nadzieję, że nie będzie dane mi się tego dowiedzieć. Wróciłem na stację w poszukiwaniu stalowego pręta, który towarzyszył mi od początku apokalipsy a którego nie oddałem swoim towarzyszom. Dzięki temu nie byłem kompletnie bezbronny, chciałem jak najszybciej dotrzeć do swojego obozu, oby nic im się nie stało.
Jak najszybciej wyruszyłem w drogę, wolałem iść lasem, nie dość że szybciej dotrę do celu to dodatkowo uniknę walki przeciwko większej grupie trupów, jeśli jakakolwiek została tutaj w okolicy. Coraz bardziej odczuwałem niską temperaturę jaka panowała na zewnątrz, nie mogłem się jednak zatrzymać, byłem zbyt blisko domu i dodatkowo żyłem, najwyżej się przeziębię. Czekajcie na mnie przyjaciele już do Was wracam.
            Około dwóch kilometrów od domu zostałem zaatakowany przez piątkę umarłych, pierwszy jaki na mnie wyskoczył zza drzew był facetem około pięćdziesięcioletnim, sądząc po ubraniu pracował w okolicznym składzie węgla, nos zwisał mu z twarzy ledwo w ogóle się trzymając, nie czekając na jakikolwiek ruch z jego strony szybko wykonałem pewny krok i zaatakowałem wbijając mu ostrą końcówkę w jego oko, padł martwy. Pozostała czwórka,, która dość szybko wynurzyła się z ciemności, podążając w moją stronę. Wtedy zauważyłem spadek ich prędkości, byli dość mocno pokryci śniegiem, który nie przestawał padać, a nawet odwrotnie padał coraz mocniej, jak by w obliczu apokalipsy ludzkości natura zaczynała przypominać sobie do kogo należy ziemia, a może to też brak samochodów, ludzi którzy grzali w piecach, fabryk generujących dużą ilość ciepła, nie znam się na takich rzeczach.
            Czwórka zombie zbliżała się do mnie w powolnym tempie, można rzec, że normalnie nie stanowiły by zagrożenia i wyzwania, jednak ze względu na to, że sam byłem zarznięty to wolałem nie ryzykować, zebrałem się w sobie i szybkim sprawnym krokiem wykończyłem martwego którym była kobieta, znana mi ekspedientka z pobliskiego sklepu niestety nie było czasu na sentymenty, więc nawet nie zawahałem się przed ukończeniem jej żywota. Kolejny sztywny był młodym chłopakiem, przed apokalipsą cały świat stał przed nim otworem, marnie niestety skończył. Następnego dobiłem równie szybko poprzednich, tak samo ostatniego truposza, ciekawe czy było to małżeństwo, zważając na ich podeszły wiek przed tymi wydarzeniami, to byli staruszkowie cali pokiereszowani od góry do dołu, nie mieli łatwej śmierci.
            Wybrałem się w dalszą drogę, powoli krocząc do celu, będąc bardzo blisko domu wyszedłem z lasu wchodząc na drogę asfaltową, teraz wystarczyło iść by dotrzeć do skrętu w polną drogę z zagajnikiem drzew za którym znajdował się cel mojej podróży.
            Dotarłem praktycznie do skrętu, gdy na poboczu ujrzałem dwóch sztywnych przy jakimś ciele, zrobiło się gorąco. Szybko podbiegłem do dwójki martwych i sprawnym ruchem wykończyłem dwójkę z nich, gdy spojrzałem na ciało leżące pod moimi nogami doznałem szoku to był Krystian, klęknąłem przy nim odwracając go twarzą do siebie, nagle mój szwagier otworzył oczy.
            - Arek, ty żyjesz? Jak to możliwe, widzieliśmy wybuch.
            - Jak widać żyję, cudem udało mi się przetrwać wybuch, chociaż tego nie planowałem. Co się stało co zresztą?
            - Sztywni, cała ich masa, zostaliśmy zaatakowani, wybuch nie dał rady zatrzymać ich wszystkich.
            - Gdzie reszta, co się stało z innymi?
            - Zostali w domu, ściągając na siebie wszystkich ich i dając mi czas na ucieczkę, Karolina tak zdecydowała, kazała mi zabrać Tosię i uciekać, gdy biegłem widziałem jak trupy dostają się do domu, nikt nie zdążył uciec. - słysząc to zacząłem płakać, nikt nie przeżył jak to możliwe, nie udało mi się ich uratować, ale chwila Tosia, był z nią. Skoro nie udało mu się uciec, to gdzie moja córka.
Gdzie jest Tosia.
            - Przepraszam Arek, przepraszam – mówiąc to, Krystianowi płynęły łzy po policzkach, nie dał rady nic więcej powiedzieć tylko wskazał wzrokiem na pewne miejsce, a później umarł z wycieńczenia i obrażeń jakich doznał.
            Podszedłem cały się trzęsąc do miejsca które wskazał, żaden rodzic nie powinien widzieć tego co ja zobaczyłem. Padłem na kolana zalewając się łzami i podnosząc pogryzione martwe ciało mojej kochanej córeczki. Mojej małej kochanej księżniczki. W tym momencie odechciało mi się żyć, straciłem wszystko na czym mi zależało. 
            Straciłem sens życia.
KONIEC TOMU 1 

2 komentarze:

  1. Dzięki za odpowiedź, ale pisz proszę na tego bloga: goraca-krew.blospot.com, a nie na: ciunas-story.blogspot.com ponieważ ten drugi prowadzę z przyjaciółką, pod tym blogiem odpowiadamy obie na komentarze, a Twojego bloga czytam tylko ja i Iara mogłaby to potraktować jako pomyłkę lub spam. Oczywiście zapraszam serdecznie do czytania naszej opowieści:)
    Ostatnio nie komentowałam, bo nie miałam czasu czytać, ale wkrótce ponownie zacznę cię dręczyć moimi uwagami ;) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń