piątek, 5 kwietnia 2019

Rozdział Szósty - Na Ratunek

Po małej przerwie wracamy do Uniwersum Apokalipsy z rozdziałem szóstym. Mimo wyruszenia ponownie w kolejną drogę tym razem Arek nie będzie sam i nie będzie tylko jeden postaci, także spokojnie nie zanudzę Was tylko jednym bohaterem.

           - Sławek poczekaj – powiedziałem – musimy obmyślić dokładny plan, ruszymy za piętnaście minut.
           - Chwileczkę, chwileczkę – Karolina spojrzała na mnie zdenerwowana – ledwo co parę godzin temu wróciłeś, a już chcesz ponownie wyruszać. Ściemniło się już, zaraz będzie noc, światła zapewne nie działają, tam jest pełno ich.
           - Tak wiem, może jest to szalone ale nie możemy zostawić Mikuna samego w kościele, o ile jeszcze tam jest i nic mu się nie stało. Jeżeli poczekamy do rana to może być już za późno na ratunek, musimy zareagować natychmiast.
           - To nie tylko jest bardzo ryzykowne, widziałeś co się działo jak przyjechałeś, otaczali Nas zombie, co będzie jak podczas waszej nie obecności ponownie się tu zjawią, pomyślałeś o tym?
           - Karolina – krzyknąłem – nie ma co się teraz spierać, nasz przyjaciel potrzebuję pomocy, wyruszam tylko ja i Graja. Olga – odwróciłem się w stronę przyjaciółki – zostaniesz tutaj, odnajdziemy jakoś ten kościół, mniej więcej wiem gdzie on się znajduję i Twojego narzeczonego. Nie opuszczajcie domu, nawet jeśli długo nie będziemy wracać. Podejrzewam że nie wrócimy zbyt szybko, także nie martwcie się i nie zwracajcie na siebie zbyt dużej uwagi. - Uciąłem dalszą rozmowę patrząc na wszystkich tak że zrozumieli iż dalsza kłótnia bądź wymiana zdań jest bezcelowa.
             Wróciliśmy wszyscy do domu, wraz ze Sławkiem zaczęliśmy przyszykowania.
Ubrałem ocieplane dresy, koszulkę, sweter i na to zaciągnąłem bluzę z kapturem, może i ograniczyłem troszkę swoje ruchy, ale zbliża się dość chłodna noc i przeziębienie lub coś gorszego nie jest obecnie potrzebne. Mój towarzysz ubrał się lżej, Sławek jest osobą która lubi zimno, można rzec że jest bardziej zahartowany ode mnie. Zabrałem dwa noże, jeden dając Graji i podałem mu siekierę, sobie zostawiając łom, według mnie jedną z najlepszych broni na sytuację w jakiej cały świat się znalazł. Zabraliśmy ze sobą dwa plecaki, w środku każdy miał butelkę z wodą i parę kanapek. Po krótkim pożegnaniu wyszliśmy i powędrowaliśmy w stronę samochodu. Czas ruszać.
           - Karolina nie wyglądała na zadowoloną – zagadał Sławek w momencie ruszenia z miejsca.
           - Nie dziwię się, a Ty? – zerknąłem na mojego rozmówcę
           - Nie, Patrycja też nie była ucieszona faktem naszego wyjazdu, z tym że ona bardziej się martwiła niż była zła. -
           - Znasz Karolinę, czasem jak nie jest po jej myśli to się denerwuje. Na pewno się martwi, tylko jest też zła, że wpadł mi do głowy plan ruszenia na pomoc.
           - No dość długo Ciebie nie było, jak przyjechałeś to wyglądałeś okropnie, cały we krwi poobijany. Zresztą zdradziłeś nam kulisy twojej drogi, nie była usłana różami.
           - Żyję i to się liczy, Ty również, tak samo jak osoby będące w domu, teraz możemy przyczynić się do ocalenia kolejnej osoby. Obcą osobę miał bym w dupie, ale nie jednego z Nas.
           - Tak masz rację. Zapalisz? -
 Graja wyjął papierosa
           - Z chęcią, normalnie bym nie zapalił w aucie, tylko normalny świat się skończył także olać to.
           - Jak jedziemy?

           - Olga mówiła o natłoku truposzy na Osowej górze, ale Łochowo, Lisi ogon i Pawłówek są dosyć przejezdne. Przed samą Bydgoszczą staniemy i lasem pójdziemy w dół w kierunku kościoła, modląc się o niezauważenie przez nich. -
            Faktycznie Łochowo było puste, wymarłe miasto, zero światła, zero żywej i nie żywej duszy, zupełnie jak by wszyscy wyparowali. Mimo wszechobecnej pustki, oboje czuliśmy się dziwnie nieswojo, zupełnie jak by w ciemnościach cały czas byli oni, patrzeli i wyczekiwali aż w końcu popełnimy błąd. Cali spięci przemierzaliśmy kolejne kilometry wypatrując z każdej strony zagrożenia, w tym mroku jedyne światło jakie było świeciło z lamp naszego samochodu, przerażające uczucie.
            Po przejeździe przez wioskę wcale nie było lepiej, Lisi ogon minęliśmy w parę chwil, został Pawłówek do którego wjeżdżaliśmy. Mijaliśmy stację benzynową bez żadnego wahania skręciłem w jej kierunku.
           - Po co zatrzymujemy się na stacji? - zdziwiony Sławek spojrzał na mnie.
           - Papierosy się kończą – odpowiedziałem szyderczo się uśmiechając – a tak na poważnie chcę sprawdzić czy coś paliwa na niej zostało i innych potrzebnych rzeczy. W drodze powrotnej, jeśli nam się uda wrócić bez szwanku można tutaj wstąpić i uzupełnić zapasy.
           - Myślisz o czymś takim w takiej chwili? Zadziwiasz mnie. -
           - Trzeba myśleć o wszystkim, nie dopuszczam myśli, że może się nam nie udać.
            Wysiedliśmy z auta i pomału przemknęliśmy na stację. Automatyczne drzwi nie stanęły otworem zapewne przez brak prądu, nie dobrze. Zaświeciliśmy do środka latarką, w tym momencie jeden trup uderzył w szybę tworząc mały hałas.
          - Kurwa – od skoczyłem do tyłu – prawie wyzionąłem ducha
          - Hahaha – Sławek nie mógł powstrzymać śmiechu
          Nerwowo zerknąłem w stronę mojego kompana dając mu do zrozumienia, że sytuacja wcale nie jest do śmiechu.
           - Dobra jest jeden zombie z tego co widzę, i widziałem na pułkach produkty, stacja nie została jeszcze splądrowana. Jedźmy dalej, nie zwracajmy uwagi zbiciem szyby i pozbyciem się sztywnego teraz. Nie wiemy czy nie kręci się tu w okolicy więcej ich. Jesteśmy bardzo blisko Bydgoszczy i Osowej Góry, a z relacji Olgi wiemy co się tam wyprawia.
           Pośpiesznie cofnęliśmy się do pojazdu, czas na dalszą podróż. Nie trwała ona zbyt długo po czterech kilometrach zatrzymaliśmy się na poboczu pod samym miastem. Resztę drogi pokonamy na piechotę idąc małym laskiem, a później krętymi uliczkami w stronę naszego celu. Z jednej strony dość niebezpiecznie iść wąskimi dróżkami pomiędzy domkami, z tym że na głównej ulicy może być bardziej gorąco.
            Wyposażeni w dwie latarki, bronie i mając plecaki wkroczyliśmy w las. Przechadzając się po lesie napotkaliśmy parę szewndaczy, pojedyncze jednostki nie stanowiły problemu dla naszej dwójki, zewsząd dobiegał jęk, przeraźliwy, dosłownie tak jak byśmy byli otoczeni przez nie małą hordę żywych trupów. 
             Parę chwil później znaleźliśmy się na małym wzniesieniu skąd było widać główną szosę, wtedy dowiedzieliśmy się skąd było słychać skokwyt umarłych, mimo nocnej pory nasze oczy zdążyły przyzwyczaić się do mroku. Nie potrafiłem wyobrazić sobie takiej ilości nawet, gdy Olga opowiadała o masie zombie. 
            Główna ulica była nimi dosłownie zalana, masa aut na poboczach i pośrodku drogi, tylko z małym przesmykiem, którym zapewne nasza koleżanka przejechała. Miałem myśl o zawróceniu. Od zaczęcia zarazy nie bałem się tak jak teraz. Strach odebrał mi władzę w nogach, ścisnął gardło, nie wiedziałem co robić. Graja zachował więcej zimnej krwi, nie wiedząc jak mnie otrząsnąć uderzył mnie w twarz. Spotkaliśmy się wzrokiem, miał podobne przerażenie w oczach co ja, mimo wszystko próbował jakoś panować nad nerwami.
             Szybko skierowaliśmy swoje kroki z powrotem w głąb lasu i ku alejkom. Po parunastu minutach wędrówki opuściliśmy las, został nam najtrudniejszy kawałek do przebycia. Po za paroma sztywnymi w uliczkach panowała pustka, wiedzieliśmy dlaczego, większość truposzy znajdowała się na głównej drodze, gdzie pełno było samochodów i zapewne jeszcze paru żywych ukrywających się w nich. Mimo braku przeciwności poruszaliśmy się powolnie, martwi mogli być wszędzie i zewsząd mogły nagle wyjść i Nas otoczyć.
            Dziesięć minut zajęło nam dojście pod kościół. Wyjrzeliśmy zza rogu, wtedy mieliśmy pewność, że w kościele dalej ktoś jest. Kaplica otoczona była przez masę szwendaczy, mniejsza ilość niż widzieliśmy wcześniej, ale dalej za duża byśmy mogli dać rade ich wybić, naliczyłem około trzydziestu przeciwników.
            - Co robimy? - zapytał Sławek – nie damy rady ich wszystkich zabić i wyjść bez szwanku, no i nie przejdziemy obok nich nie zauważeni.
            - Chwila, myślę. Gdybyśmy mieli coś co pomogło by ich odciągnąć. -
            - Ta tylko co? -
            - Teoretycznie jeden z Nas mógłby zrobić hałas i zwabić trupy do siebie a drugi w tym czasie ruszył by do kościoła, niestety nie mam zamiaru się rozdzielać, możemy się nie znaleźć lub któryś może nie przeżyć.
            Siedzieliśmy w ukryciu dłuższy czas myśląc nad różnymi pomysłami, po pewnym czasie wpadł mi do głowy plan, kawałek od Nas stał opel corsa rocznik ten sam co moje byłe auto, które rozbiłem przed wjazdem na obwodnice. Jeśli ma sprawny akumulator to wiem jak zrobić hałas, radio w oplach zadziała bez kluczyków, wystarczy otworzyć drzwi, puścić na głos muzykę. To powinno odciągnąć w te stronę sztywnych. 
            Przedstawiłem kompanowi mój plan, dobiegliśmy do auta, zamknięte, nie patrząc na nic wybiłem szybę łomem otworzyłem drzwi i wpadłem do środka, pierwsze co sprawdziłem to radio. Działa, akumulator nie jest wyładowany świetnie. Dorwałem się do schowka w poszukiwaniu płyt, gdyby właściciel tego pojazdu żył pogratulował bym mu gustu muzycznego, wyjąłem płytę Pink Floyd The Division Bell, ustawiłem piosenkę High Hopes, Sławek w tym czasie otworzył wszystkie drzwi.
             Muzyka głośno rozbrzmiała niosąc echo daleko, zombie pod kościołem od razu zareagowały ruszając w naszą stronę, w pośpiechu ruszyliśmy w przeciwnym kierunku, będąc dalej nie zauważonymi okrążaliśmy miejsce w którym stało auto. Podeszliśmy pod duże i mocne wrota prowadzące do środka kościoła, zapukaliśmy rytmicznie parę razy i krzycząc dawaliśmy znak naszemu przyjacielowi, że przybyliśmy po niego.
             Parę zombie zwróciło na Nas uwagę, zaczęli iść w naszym kierunku, gotowi do walki złączyliśmy się plecami i oczekiwaliśmy aż podejdą bliżej. Zombie były coraz bliżej, dziesięć martwiaków, ilość z którą mogliśmy mieć szansę, gdy już szykowaliśmy się do pierwszego starcia wrota powoli stawały otworem. Wbiegliśmy do środka najszybciej jak potrafiliśmy. 
             Zerknęliśmy na naszego wybawce to był on, ten po którego przyszliśmy żył i miał się dobrze. Przed nami stał Mikun.

1 komentarz:

  1. Miałem myśl o zawróceniu - miałem myśli, myślałem, w mojej głowie pojawiła się myśl.
    Arek po prostu siedział i myślał, a Sławek zobaczył te jego myśli i go uderzył, żeby się otrząsnął? ^^ Tak to brzmi z opisu.
    "Poza" zawsze razem.
    To zdanie mnie rozbroiło: "Martwi mogli być wszędzie i zewsząd mogły nagle wyjść i Nas otoczyć." - to jakiego rodzaju są martwi w tym zdaniu, męskiego czy żeńskiego? Przed drugim "i" konieczny przecinek. Czemu "Nas"? Maja takie wygórowane ego, że trzeba ich pisać z wielkiej litery? XD
    Jak to czytam to mam wrażenie, że nad Tobą stoi wena z rózgą i pogania: szybciej, szybciej, pisz pókim dobra! XD
    Żeby nie było, że widzę tylko minusy: pomysł świetny i w końcu bohater, który wie co robić, dojrzały i z rodziną. Mam nadzieję, że w dalszych rozdziałach będzie coś więcej o jego rodzinie:-)
    Ps. A jeśli chciałbyś poczytać coś mojego, to napisałam kiedyś opowiadanie o zombie, troszkę innych niż twoje, zapraszam na http://jardin-des-mots.blogspot.com. Opowiadanie pt. Bliźniaczki.

    OdpowiedzUsuń