środa, 13 marca 2019

Rozdział Czwarty - Przychodnia

Lekkie opóźnienie, chciałem dodać rozdział w poniedziałek, ale cały czas walczę by pisać jak najlepiej i żeby to ładnie wyglądało.


Po różnych wydarzeniach, kłopotach, nareszcie Arek dociera do przychodni, co tam zastanie. Czy odnajdzie swoją rodzinę? A jeśli tak to będzie bezpieczna? Zapraszam do czytania.


             Zaparkowałem jakieś sto metrów od przychodni, ustawiając samochód w taki sposób by łatwo i szybko się ewakuować. Wziąłem pręt do ręki i opuściłem samochód. Szedłem bardzo powoli, rozglądałem się na boki w poszukiwaniu zagrożenia, podchodząc bezpośrednio pod budynek doznałem szoku. Parę okien było powybijanych, ze środka dochodziło wycie szwendaczy, a na zewnątrz kręciła się ich spora ilość, doliczyłem dwunastkę martwych. Zauważyli mnie, chwiejnym krokiem zaczęli iść w moją stronę.
             Dwunastu ich, duża ilość jak na mnie samego, ukształtowanie terenu na którym się znajdujemy jest po mojej stronie. Przychodnia dookoła ogrodzona jest płotem, zamknąłem jedyną bramkę i oczekiwałem. W mojej głowie miałem czarne scenariusze, moja kobieta i dziecko były w środku, co się z nimi stało? Trzeba oczyścić głowę, muszę myśleć jasno. Sztywni zbliżyli się do płota i próbowali mnie dosięgnąć. Po kolei wyeliminowałem moich przeciwników, w momencie gdy zostało ich trzech, siatka nie wytrzymała. Odskoczyłem dzięki czemu uniknąłem złapania przez jednego z martwiaków. Podciąłem mu nogi, gdy upadł na ziemię dokończyłem swoje dzieło i zakończyłem jego żywot. Pozostała dwójka również wyszła już przez siatkę. Teraz nie stanowicie problemu, zamachnąłem się, jeden dostał w głowę i upadł, drugiemu szybko przebiłem oczodół.                       Droga wolna, podstawiłem śmietnik w miejsce w którym siatka została przerwana, szybkim krokiem skierowałem się do budynku. Na wejściu poczułem odór zgnilizny od którego aż piekły oczy, na ścianach i podłodze było pełno krwi. Dwanaście pokoi tyle było w tej małej przychodni, nie mogę krzyknąć i zawołać Karoliny, jeśli jest tu dużo szwendaczy to ściągnę swoją uwagę. Po cichu minąłem korytarz, powoli otworzyłem drzwi, prowadziły one na poczekalnie do trzech gabinetów.                   Dwie martwe osoby leżały i były pożerane przez jednego z nich. Zakradłem się jak najciszej potrafiłem, umarły nawet nie zdążył zareagować, padł u moich stóp. Dwójkę, która była konsumowana na wszelki wypadek również wykończyłem, nie chciałem być później zaskoczony.                     Zbliżyłem się do pierwszych drzwi, zamknięte. Z całej siły kopnąłem je parę razy, narobiłem trochę hałasu, coraz bardziej miałem czarne myśli i przed oczami obraz martwej rodziny. Gabinet okazał się być pusty. Pozostałe dwa zwiedziłem dość szybko, poza dwoma sztywnymi w jednym gabinecie z którymi poradziłem sobie sprawnie, nic nie znalazłem.
            Wróciłem na korytarz i przekroczyłem kolejne drzwi, prowadziły do głównej części budynku, była tam recepcja i dziewięć gabinetów. Tutaj był prawdziwy horror, na podłodze leżało około trzynaście martwych osób, nie zdążyli się przemienić. Zostali zaatakowani przez sześciu sztywnych, zauważyli mnie.
            Nie jestem pewien czy będę w stanie wygrać, po swojej lewej stronie było wejście do następnego pokoju lekarskiego, wpadłem do niego i zamknąłem drzwi, na całe szczęście tutaj nie zastałem chodzących trupów. Co zrobić, głowiłem się tak pięć minut, oni dobijali się już do drzwi, muszę się spieszyć, w końcu nie wytrzymają tego naporu. Otworzyłem okno, wyjrzałem na zewnątrz, pusto i dość nisko. Wpuszczając sztywnych do miejsca w którym przebywałem, szybko wróciłem do okna i wyskoczyłem nim zdążyli mnie dosięgnąć. Biegłem czym prędzej wokół przychodni, ponownie znalazłem się w środku. Zbliżyłem się do pomieszczenia z którego uprzednio uciekłem.                  Trójka szwendaczy dalej stała przy oknie, a pozostała trójka cofała się już w stronę wyjścia, odepchnąłem ich i zagrodziłem wejście. Świetnie Ci w pokoju na razie z głowy, teraz pozostało mi trzynaście martwych osób leżących na ziemi. Każdego po kolei wykańczałem wbijając pręt w głowę.              Osiem osób dobiłem, niestety nie starczyło mi czasu na resztę, ożywali. Dopadłem do pierwszego nowo obudzonego, jego żywot został skończony, zostało czterech. Myślałem że wszystko powoli się ułoży, niestety usłyszałem trzask drzwi. Z poprzedniego pomieszczenia wyszła szóstka ich, chwiejnym krokiem podchodzili w moją stronę.
            Z tyłu szóstka, z przodu czwórka, kurwa jestem w potrzasku. Nie, nie dam się łatwo zabić, wymachiwałem prętem odsuwając martwych od siebie, wycofując się w kierunku kolejnego gabinetu. W momencie w którym myślałem że się udało nacisnąłem na klamkę.
            Szok i niedowierzanie to przeżyłem, nadzieje na przeżycie odebrały mi zamknięte drzwi. Byli coraz bliżej, jeden z nich mnie złapał, czułem jego zęby na swojej ręce, musiałem się opanować szybko przebiłem głowę najbliższego umarlaka, jeszcze nic nie jest stracone. Twardo stanąłem przygotowany do walki, nie dane mi było jednak umrzeć, czyjeś ręce złapały mnie za barki i wrzuciły do gabinetu za mną. Podniosłem się przestraszony i zdezorientowany, naprzeciwko mnie stał lekarz. Średniego wzrostu, facet po czterdziestce z krótkimi ciemnymi włosami i brązowymi oczami. Cały blady, spocony i umazany we krwi
            - Dziękuje - spojrzałem na doktora.
            - Nie dziękuj, opóźniłem tylko to, co nieuniknione. -
            - Nie koniecznie. Żyjemy i mam zamiar to utrzymać, dzięki Tobie wróciła nadzieja.
            - Drzwi długo nie wytrzymają – doktor wskazał ręką na pęknięcia i zauważył że patrzę na jego krwawiący bark. - Spokojnie nie ugryzły mnie.
Nie wyglądał jak by kłamał, ale jakoś nie budził mojego zaufania, miałem głupie przeczucie co do nowego towarzysza.
           - Masz jakąś broń? - zapytałem
           - Nie za bardzo. -
 Rozejrzałem się po pokoju, w sumie nic raczej nie będzie nadawać się do użytku, wtedy dostrzegając drewniane krzesło wpadłem na pewien pomysł.
           - Łap to – rzuciłem drewnianą nogą krzesła do lekarza – lepsze to niż nic. Celuj w głowę, tylko tak można je zabić.
Przeciągnęliśmy biurko i kozetkę lekarską, dzieląc pomieszczenie na dwie części. Przeskoczyłem mierne ogrodzenie i podszedłem do drzwi.
          - Gotowy? -
          - Chyba tak. -
Uchyliłem je lekko i szybko rzuciłem się w stronę naszej barykady. Dziewięć trupów wpadło do pomieszczenia i natychmiast ruszyli w naszą stronę. Napierały mocno, kozetka za którą stałem nie powstrzymywała ich zbyt dobrze, była przesuwana.
           Na szczęście wytrzymała na tyle bym rozprawił się z czterema z nich, gorzej radził sobie Jan, bo tak mi się doktor przedstawił. Powalił jednego z nich, a trzech kolejnych było niebezpiecznie blisko złapania go w soje sidła. Zabiłem ostatniego sztywnego który był blisko mnie, i podbiegłem na pomoc Janowi. Ostatnia trójka, nagle doktor pchnął jednego trupa i rzucił się do ucieczki przewracając również mnie.
            Skurwysyn od początku chciał tylko wykorzystać mnie jako przynętę i uciec. Szwendacze schylili się, walczyłem z jednym z nich, nie pozwalając na zbliżenie pozostałej dwójce. Poczułem zapach zgnilizny, gdy zęby mojego przeciwnika znalazły się bardzo blisko mojej twarzy, dodało mi to siły do dalszej walki. Zgiąłem kolano i energicznie odrzuciłem trupa. Dzięki temu miałem czas wstać i złapać za broń, wybiegłem z gabinetu. Jest ich trzech, mimo wszystko stanowią zagrożenie, a ja zrobiłem się zbyt zuchwały, nie jestem jakimś tam Rambo.
            Cały czas człapali za mną, idąc tyłem w stronę recepcji trafiłem na duży i długi blat. Przeskoczyłem na drugą stronę w mgnieniu oka, wyczekałem aż podejdą, teraz nie stanowili problemu, raczej skakać nie potrafią.
             Po pokonaniu przeciwności w postaci martwiaków wróciłem pod gabinet z którego uciekłem. Zostało siedem pokoi, cztery były puste, po jednym włóczył się zombie, dalej brak było jakichkolwiek śladów mojej rodziny. Przedostatni gabinet, rozchyliłem wejście, łzy napłynęły mi do oczu. Na ziemi plecami do góry w różowej kurteczce leżało dziecko zombie, brakowało mu nóżek i rączek, więc nie mogło się obrócić. Padłem na kolana, wiedziałem że jeśli odwrócę je twarzą do siebie i ujrzę Antoninę to nie będę miał po co żyć. Wstrzymałem oddech, szybkim ruchem złapałem za kurtkę, przekręciłem dziecko i odetchnąłem z ulgą, nie była to Tosia.
             Mimo wszystko dalej jest to dziecko i taki widok jest chyba najgorszym ze wszystkim, nawet niczemu winnym dzieciom się nie upiecze. Przetarłem szklany wzrok, dokończyłem dzieło i skróciłem cierpienia dzieciątka. Nic tutaj nie znajdę, gdzie one kurwa są, został mi jeden gabinet, miałem opuszczać pokój, ale na stole mignął mi znajomy widok. Leżał tam telefon, niby zwykły nie wyróżniający się niczym szczególnym dla innych osób, jednak nie dla mnie, ja rozpoznałem go z daleka.
            Specyficzna fioletowo czarna osłona, w dolnym rogu pęknięta szybka. Smartfon mojej ukochanej, skoro został tutaj to Karolina chciała żebym go znalazł, chciała mi przekazać wiadomość, odblokowałem go. Ujrzałem tam to czego się spodziewałem, ciężar spadł mi z serca i mogłem ruszać w drogę dalej. Co za szczęście. Na ekranie ujrzałem napis „uciekłyśmy do domu z Pati. Kocham Cię, czekamy.”

2 komentarze:

  1. Cześć, widać postęp w tym rozdziale w pisaniu i to dość spory. Oby tak dalej ;)
    Z tym dzieckiem zombie stracha mi narobiłeś, ale dobrze, że nie pomijasz małych trupów. W końcu przed apokalipsą też żyły jakieś dzieci i wszystkie nie zostały zjedzone :P

    OdpowiedzUsuń
  2. "Teraz nie stanowicie już problemu" - zwrócenie się do zombie i w tym samym zdaniu przejście na trzecia osobę sugeruje, że bohater zwracał się do czytelników XD Zabrakło tu cudzysłowia lub innego wyróżnienia, np. kursywy.
    Uważaj na czasy. Przeskakujesz od teraźniejszego do przeszłego i odwrotnie, nawet w tym samym zdaniu.
    Wiadomość na komórce to ciekawy pomysł, gorzej jakby ktoś ją sobie wziął (choćby ten doktorek) lub zwyczajnie padła.
    To teraz czeka go kolejna podróż przez miasto pełne zombie XD

    OdpowiedzUsuń